O rybaku i jego żonie


A halászrúl és az ű feleségirűl


Był sobie raz rybak i jego żona. Mieszkali razem w starej budzie blisko morza, a rybak chodził codziennie nad morze i łowił i łowił i łowił. Tak sobie raz siedział ze swoją wędką i patrzył na czystą wodę, siedział, siedział i siedział.
Wtem wędka opadła na dno, głęboko, głęboko w dół, a gdy zaczął ciągnąć ją do góry, wyciągnął wielką rybę. A wtedy ryba rzekła do niego: "Wysłuchaj mnie rybaku i pozwól mi żyć. Nie jestem prawdziwą rybą, lecz zaklętym księciem. Co ci to da, jeśli mnie zabijesz. Nie będę ci smakował. Wypuść mnie do wody i pozwól mi odpłynąć!"
"No," powiedział rybak, "Nie musisz tyle gadać. Nie zabiję przecież ryby, co umie mówić. Wypuszczę cię i płyń sobie, gdzie chcesz." Wpuścił ją więc do jasnej wody, a ryba popłynęła na samo dno zostawiając za sobą długą smugę krwi. Rybak zaś wstał i poszedł do swojej baby, która czekała w ich starej budzie.
"Mężu," powiedziała żona, "Złapałeś coś dzisiaj?"
"Nie," odrzekł mąż, "złapałem tylko rybę, co gadała, że jest zaklętym księciem. No to ją wypuściłem do wody"
"I nic sobie nie życzyłeś?," zapytała żona.
"Nie," odpowiedział mąż, "Niby co miałem sobie życzyć?"
"Ach," rzekła kobieta, "Podoba ci się mieszkanie w tej śmierdzącej budzie. Przecie to ohyda! Trza było se chałupinki zażyczyć Idź no i zawołaj rybę. A powiedz jej, że chcemy chałupę. Na pewno to zrobi."
"Ach," powiedział mąż, "Jeszcze raz mam tam iść?"
"Nuże," powiedziała żona, "złapałeś ją i pozwoliłeś odpłynąć. Na pewno to dla ciebie zrobi. Idźże w te pędy!" Mąż wcale nie miał ochoty iść, ale nie chciał spierać się z żoną, więc poszedł nad morze. Kiedy był już na miejscu, morze zrobiło się całkiem zielono żółte i nie było już tak czyste. Stanął więc i zawołał:
Rybo, rybo z morskiej toni
Niech me słowo cię dogoni
Moja żona nie chce, nie
Z moją wolą zgodzić się
Moja żona, Izabela
Zachciankami mi doskwiera
Wtedy ryba przypłynęła i zapytała: "No a czegóż ona chce?"
"Ach," powiedział rybak, "Załapałem cię, a moja żona teraz mówi, że powinienem sobie coś za to życzyć. Nie chce już mieszkać w tej starej budzie. Chciałaby chałupę!"
"No to wracaj," powiedziała ryba, "Już ją ma."
Więc rybak wrócił, a jego żona nie siedziała już w starej budzie, lecz stała tam małą chatka, a przed nią siedziała żona na ławce, wzięła męża za rękę i powiedziała do niego: "Wejdź i zobacz, że tak jest o wiele lepiej."
Weszli więc. W chatce była mała sień i malutka śliczna izdebka i komora, gdzie każde miało swoje łóżko, kuchnia i jadalnia, była też komóreczka na przybory, a wszystko pięknie i dobrze urządzone z drobiazgami z cyny i mosiądz, jak się należy. Za chatką było małe podwórko z kurami i kaczkami i mały ogród z owocami i warzywami.
"Widzisz," powiedziała żona, "Czy to nie miłe?"
"Tak," odpowiedział mąż, "Niech tak zostanie. Będzie nam się dobrze żyło."
"Zobaczymy," powiedziała żona. Potem coś zjedli i poszli do łóżka.
I tak działo się przez czternaście dni. Potem żona powiedziała do męża: "Słuchaj, mężu, ta chata jest strasznie ciasna, a i podwórko z ogródkiem są małe. Ta ryba mogła dam dać większy dom. Chciałabym mieszkać w wielkim zamku z kamienia. Idź do ryby i powiedz jej, że ma nam dać zamek!"
"Ach, żono," powiedział mąż, "Ta chata nam wystarczy, po co nam w zamku?"
"Nuże!," powiedziała żona, idź do niej. Ryba na pewno może to zrobić."
"Nie, żono," powiedział mąż, "Ryba dała nam chatkę. Nie mogę do niej iść, bo to by ją rozgniewało."
"Idźże," powiedziała żona, "Może to zrobić i zrobi to chętnie. Idź do niej!" Rybakowi ciężko zrobiło się na sercu i nie chciał iść. Powiedział do siebie: Źle się dzieje, lecz mimo to poszedł.
Gdy doszedł nad może, woda zrobiła się fioletowa, ciemnoniebieska, i szara i gęsta. Nie była już zielono żółta, lecz wciąż była spokojna. Stanął więc i zawołał:
Rybo, rybo z morskiej toni
Niech me słowo cię dogoni
Moja żona nie chce, nie
Z moją wolą zgodzić się
Moja żona, Izabela
Zachciankami mi doskwiera
"No a czegóż ona chce?" zapytała ryba.
"Ach," powiedział mąż cokolwiek strapiony, "chce mieszkać w wielkim zamku."
"Idźże do niej. Już stoi przed drzwiami, powiedziała ryba.
Poszedł więc mąż i myślał sobie, że fajnie by było w domu, lecz gdy doszedł, stał tam wielki pałac z kamienia, a jego żona stała właśnie na schodach i chciała wejść do środka. Wzięła go za rękę i powiedziała: "Wejdź no do środka!" Wszedł więc, a w zamku była podłoga pokryta marmurami i było nam mnóstwo służby, która otwierała wielkie drzwi, a na ścianach lśniło od pięknych tapet. W pokojach stały złote krzesła i stoły, na sufitach kryształowe świeczniki, a we wszystkich izbach i komorach leżały dywany. A jedzenia, najlepszych trunków na stołach! Aż się uginały od ciężaru. Za domem było wielkie podwórze ze stajnią i oborą. Stały tam karoce , był też ogromny, wspaniały ogród z najpiękniejszymi kwiatami i drzewkami owocowymi, nawet lasek, długi na jakieś pół mili, a w nim jelenie, sarenki, zające i wszystko czego można sobie tylko zażyczyć.
"No," powiedziała żona, "Czy nie jest pięknie?"
"Ach tak," powiedział mąż, "Niech już tak będzie. Będziemy mieszkać zadowoleni w tym pięknym zamku."
"Zobaczymy," powiedziała żona, "musimy się z tym przespać." I poszli tak do łóżka.
Następnego ranka żona wstała pierwsza. Właśnie wstawał dzień, a ze swojego łóżka widziała piękną krainę przed sobą. Mąż przeciągał się jeszcze, gdy trzepnęła go łokciem w bok i rzekła: "Mężu, popatrz przez okno! Widzisz? Czy nie mogłabym być królem w tym kraju? Idź do ryby i powiedz, że jaśnie pani chce być królem!"
"Ach, żono," powiedział mąż, "po co nam królowanie! Nie chcę być królem!"
"No," powiedziała żona, "Może ty nie chcesz być królem, ale ja tego chcę! Idź do ryby i powiedz, że chcę być królem!"
"Ach, żono," powiedział mąż, "Na co tobie być królem? Nie mogę rybie tego powiedzieć"
"A czemuż to nie możesz?," powiedziała żona, "Idź prościutko do niej. Ja muszę być królem!"
Poszedł więc mąż całkiem strapiony, że żona królem chce zostać. Nic dobrego z tego nie będzie, nic dobrego, nic dobrego, myślał mąż. Nie chciał iść, lecz mimo to poszedł.
Kiedy doszedł nad morze, woda zrobiła się całkiem szaro czarna i gotowała się od dołu do góry i bardzo źle pachniała. Stanął więc rybak i zawołał:
Rybo, rybo z morskiej toni
Niech me słowo cię dogoni
Moja żona nie chce, nie
Z moją wolą zgodzić się
Moja żona, Izabela
Zachciankami mi doskwiera
"A czegóż ona chce?," powiedziała ryba.
"Ach," odpowiedział mąż, "Chce być królem."
"Idźże, już nim jest," powiedziała ryba.
Poszedł więc mąż, a gdy już doszedł do pałacu, zamek był o wiele większy i miał wielką wieżę wspaniale zdobną, a przed wieżą stały straże z tarczami, i wszędzie było mnóstwo żołnierzy i gwaru.
Gdy wszedł już do domu, wszystko było tam z czystego marmuru i złota, pokryte aksamitem ze złotymi frędzlami. Drzwi do sali otworzyły się, a był tam cały dwór, a żona siedziała na wysokim tronie ze złota i diamentów. Na głowie miała złotą koronę a w ręku berło z czystego złota i szlachetnych kamieni, a po każdej stronie stało sześć dziewic w rzędzie, każda mniejsza o głowę od sąsiadki stojącej bliżej tronu.
Stanął więc i rzekł: "Ach, żono, jesteś teraz królem?"
"Tak," rzekła żona, "Teraz jestem królem."
Stał tak i przyglądał się jej, a gdy już się chwilkę przypatrzył, powiedział: "Ach, żono, do twarzy ci z tym królowaniem! Nie potrzeba nam więcej żadnych życzeń."
"Nie, mężu," powiedziała żona i była całkiem niespokojna, "Już mi się nudzi i nie mogę tego dłużej wytrzymać. Idź do ryby. Jestem królem, lecz chcę być cesarzem!"
"Ach, żono," powiedział mąż, "chcesz być cesarzem!"
"Mężu," powiedziała, "idź do ryby. Chce być cesarzem."
"Ach, żono," powiedział mąż, "Nie może uczynić cię cesarzem. Nie powiem mu tego, bo cesarz może być tylko jeden w królestwie. Ryba nie może uczynić cię cesarzem, nie może.."
"Co," powiedziała żona, "ja jestem królem, a ty jesteś tylko moim mężem. Nie chcesz iść? Pójdziesz natychmiast! Mogła zrobić króla, może i cesarza. Chcę być cesarzem, więc idź i to zaraz!" Musiał więc iść.
Kiedy mąż szedł do ryby, było mu jakoś strasznie, a kiedy tak szedł myślał sobie: Nic dobrego z tego nie będzie. Cesarz to gruba przesada. Ryba wkońcu się tym zmęczy. Gdy już dotarł, morze było całkiem czarne i gęste i gotowało się od dna do góry, że aż robiły się bańki, a wiatr smagał je bijąc zeń pianę. Mężowi strasznie się zrobił, ale stanął i zawołał:
Rybo, rybo z morskiej toni
Niech me słowo cię dogoni
Moja żona nie chce, nie
Z moją wolą zgodzić się
Moja żona, Izabela
Zachciankami mi doskwiera
"A czegóż ona chce?," zapytała ryba.
"Ach, rybo," powiedział, "moja żona chce być cesarzem."
"Idź więc," powiedziała ryba, "już nim jest."
Poszedł więc mąż, a gdy już doszedł, zobaczył zamek w polerowanym marmurze, figurami z alabastru i złotymi ozdobami. Przed bramą maszerowali żołnierze i dmuchali w trąby i byli w swe werble.
W domu zaś, baronowie, hrabstwo i książęta chodzili jako służba. Otworzyli mu drzwi ze szczerego złota. Gdy wszedł, zobaczył żonę na tronie odlanym z jednego kawałka złota, wysokim na jakieś dwie mile. Na głowie miała koronę, na trzy łokcie wysoką, wysadzaną brylantami i granatami. W ręku miała berło, a w drugim królewskie jabłko, a po obu stronach stali giermkowie w dwóch rzędach, każdy mniejszy od sąsiada, od olbrzyma na dwie mile do maleńkiego karła, co mały był jak mój palec. A przed nią stali książęta.
Stanął więc mąż między nimi i rzekł: "Jesteś teraz cesarzem, żono?"
"Tak," powiedziała, "jestem cesarzem."
Stanął wtedy i dobrze się jej przyglądał, a gdy już ładną chwilę się patrzył, rzekł: "Bardzo ładnie ci z tym, że jesteś cesarzem."
"Mężu," powiedziała, "co tak stoisz? Jestem cesarzem, ale chcę być papieżem. Idź do ryby!"
"Ach, żono, czego ci jeszcze brak? Nie możesz zostać papieżem Papież jest tylko jeden w całym chrześcijaństwie. Ryba nie może z ciebie zrobić papieża"
"Mężu," powiedziała, "chcę zostać papieżem, idź do w tej chwili. Muszę zostać papieżem."
"Nie, żono!," powiedział mąż, "Nie mogę jej tego powiedzieć! Nic z tego nie będzie! Tego już za dużo. Ryba nie może z ciebie zrobić papieża."
"Mężu, co za bzdury opowiadasz. Mogła ze mnie zrobić cesarza, może i papieża. Idź no do niej natychmiast! Jestem cesarzem, a ty jesteś tylko moim mężem. I co, nie pójdziesz?"
Przeląkł się mąż i poszedł, a było mu bardzo nieswojo, drżał, a kolana i łydki mu się trzęsły. Wiatr smagał kraj, niebo wypełniało się chmurami, że zrobiło się ciemno jak wieczorem, liście zdmuchiwało z drzew, a woda gotowała się, jakby stała na piecu i biła o brzeg, a daleko w morzu, statki wystrzeliwały race prosząc o pomoc, tańczyły i skakały na falach. Niebo było po środku troszeczkę niebieskie, ale po bokach nadciągała straszliwa burza. Stanął tak więc cały w strachu i zawołał:
Rybo, rybo z morskiej toni
Niech me słowo cię dogoni
Moja żona nie chce, nie
Z moją wolą zgodzić się
Moja żona, Izabela
Zachciankami mi doskwiera
"No, a czegóż ona chce?," zapytała ryba.
"Ach, odrzekł mąż, "chce zostać papieżem.
"Idź więc, już nim jest," rzekła ryba
Poszedł więc i zobaczył olbrzymi kościół otoczony samymi pałacami. Przepychał się przez tłumy ludu. W środku lśniło wszystko w tysiącach świateł, a jego żona ubrana w szczere złoto siedziała na jeszcze wyższym tronie, a na głowie miała trzy wielkie korony, a wokół niej stał tłum duchownego stanu, po bokach zaś dwa rzędy świeczników, największy tak gruby i wielki jak największa z wież, aż do najmniejszego kuchennego ogarka. Cesarze i Królowie padali przed nią na kolana i całowali po pantoflach.
"żono," rzekł mąż i dobrze się jej przyjrzał, "teraz jesteś papieżem?"
"Tak," rzekła, "jestem papieżem"
Stał tak i ciągle jej się przyglądał, a było tak, jakby patrzył na jasne słońce. Kiedy już tak chwilę patrzył, rzekł: "Ach, żono, ładnie ci z tym, że jesteś papieżem!" A ona siedziała tak sztywno jak drzewo i ani drgnęła, ani się ruszyła.
Rzekł wtedy: "Kiedy jesteś już papieżem, nie ma nic, czego mogłabyś sobie życzyć."
"Zobaczymy.," powiedziała żona. Tak poszli do łóżka, lecz nie była zadowolona, bo chciwość nie dawała jej spać. Wciąż myślała, kim jeszcze mogłaby zostać.
Mąż już dobrze zasnął. Cały dzień biegał w tam i z powrotem. Lecz żona nie mogła zasnąć i przewracała się z boku na bok. Całą noc myślała, kim jeszcze mogłaby zostać i niczego nie mogła wymyśleć. W końcu wstało słońce,, a gdy żona zobaczyła czerwieniejące niebo, wyprostowała się na łóżku i zaczęła przyglądać się, jak wstaje słońce i pomyślała: "Ha, czyż nie mogłabym rządzić słońcem i księżycem?"
"Mężu," powiedziała i strzeliła go łokciem w żebro. "Wstawaj i idź do ryby. Chcę być jak dobry Bóg" Mąż nie obudził się jeszcze dobrze, ale przeląkł się tak, że spadł z łóżka. Myślał, że się przesłyszał, przetarł oczy i zapytał: "Ach, żono, co powiedziałaś?"
"Mężu," powiedziała, "Jeśli nie wolno mi władać wschodem i zachodem księżyca, jeno patrzeć na to, nie mogę tego wytrzymać i nie ma dla mnie spokojnej godziny póki nie stanie się to moim udziałem." Spojrzał wtedy na nią aż mu dreszcze przeszły. "Natychmiast pójdziesz do ryby, bo chcę być jak dobry bóg."
"Ach, żono," powiedział mąż i padł na kolana. "Ryba tego nie może, choć potrafi z robić z ciebie cesarza i króla. Proszę cię, raduj się tym, co masz i pozostań papieżem!"
Wtedy ogarnęła ją wściekłość, że aż włosy jej się dziko wzburzyły, rozerwała swój kaftanik, kopała go nogami i krzyczała: "Nieeee wyyyytrzyyyymaaaam teeeeegooo" Mówię ci, że pójdziesz!" Zaciągnął tedy spodnie i wybiegł jak szalony.
Na zewnątrz szalała burza aż kipiało, że ledwo mógł ustać na nogach. Domy i drzewa przewracał wiatr, a góry drgały Skały zaś toczyły się do morza, niebo było czarne jak smoła, a i grzmiało i błyskało się. Może toczyło się wielkimi bałwanami, a wysokie były jak wieże kościelne i góry, a niosły na sobie białą koronę z piany. Krzyknął więc, choć nie usłyszał swych własnych słów.
Rybo, rybo z morskiej toni
Niech me słowo cię dogoni
Moja żona nie chce, nie
Z moją wolą zgodzić się
Moja żona, Izabela
Zachciankami mi doskwiera
"A czegóż ona chce?," zapytała ryba.
"Ach," powiedział, "chce być jak dobry bóg"
"Idźże, już siedzi w swej starej budzie."
I siedzą tak po dzisiejszy dzień.


Tłumaczył Jacek Fijołek, © Jacek Fijołek
Élt egyszer valaha régen egy halász. Egy szerény kis kunyhóban lakott a tenger partján a feleségével. Minden áldott nap kiment halászni, kivetette a horgot, s várta, várta a halat. Egy szép napon megint ott horgászott a parton, bámult a szép tiszta vízbe, üldögélt a botja mellett, és türelmesen várt, egyre csak várt. Egyszerre csak megrándult a zsineg, lemerült a horog a mélybe, s ahogy a halász fölhúzta, egy nagy csuka tátogott rajta.
- Hallod-e, te halász - szólalt meg -, kérlek, hagyd meg az életemet, nem igazi csuka vagyok én, hanem elvarázsolt herceg. Mit használ neked, ha megölsz? Inkább dobj vissza a vízbe, hadd lubickoljak tovább.
- Menj csak az utadra - felelte a halász -, hogyan is bántanék egy csukát, amelyik beszélni tud?
Azzal visszacsusszantotta a halat a szép tiszta vízbe, fölszedelőzködött, és hazament a kunyhóba a feleségéhez.
- Mi az, ember, ma semmit nem fogtál? - kérdezte az asszony.
- Nem fogtam - felelte a halász -, csak egy csukát. Azt mondta elvarázsolt herceg, hát visszaengedtem a vízbe.
- És nem kívántál érte semmit tőle?
- Nem. Mit is kívántam volna?
- Ó, te szerencsétlen - korholta az asszony, - Nem látod, milyen utálatos mindig ebben a nyomorúságos kis kunyhóban lakni, büdös is, mocskos is: kívánhattál volna magadnak egy szép kis házat. Menj csak vissza a partra, hívd ki a vízből a csukát, mondd meg neki, szeretnénk egy szép kis házat; biztosan megadja.
- Ej, hagyd, anyjuk - mondta az ember -, mi a csodának mennék!
- Ugyan, ne tehetetlenkedjél! - zsörtölődött a felesége. - Nem megfogtad? Nem elengedted? Neked köszönheti az életét; biztosan megadja, amit kérsz tőle. No, csak szedd a lábad, de hamar!
Az embernek nem nagyon akaródzott elmenni, de az asszonnyal sem volt kedve civakodni, hát kiballagott szép lassan a partra.
A víz zöld meg sárga volt, már nem olyan tiszta, mint az előbb. A halász kiállt a szélére, és elkezdte:
Tiki-toka-terelő,
csuka koma, jer elő,
ami van, az nem elég,
mást akar a feleség.
Hát csak kidugja a fejét a csuka a vízből, s kérdi:
- No, mit akar hát?
- Azért rágja a fülemet - felelte a halász -, hogy ha egyszer megfogtalak miért nem kértem tőled valamit az életed fejében. Nem akar megmaradni a kunyhóban, mindenáron egy kis házat szeretne.
- No, csak menj haza, máris megvan - mondta a csuka.
Az ember hazament, s már nem a régi szegényes viskóban találta a feleségét.
Szép kis ház állt a kunyhó helyén, a kapu mellett kispad, azon üldögélt az asszony.
S ahogy meglátta az urát, elébe ment, kézen fogta, azt mondta: - Gyere csak be, nézz körül, mennyivel szebb most már nálunk!
Csinos pitvar meg takaros kis szoba volt a házban, a szobában egy-egy puha ágy mindegyiküknek, azonfelül konyha meg éléskamra, fölszerelve mindennel, ami csak kell, vasedénnyel, rézedénnyel, fehér porcelánnal. A ház mögött meg kis udvar, benne tyúk, kacsa, lábasjószág, a végében zöldségeskert, gyümölcsöskert.
- No, tetszik? - kérdezte az asszony.
- Tetszik bizony - mondta az ember -, sose kívánnék szebbet magunknak!
Hanem az asszony fölemelte a mutatóujját, úgy mondta: - Majd ezen még gondolkodunk!
Azzal jóízűen megvacsoráztak, utána pedig lefeküdtek, és aludtak egyfolytában reggelig.
Így ment ez egy-két hétig békességben. Hanem akkor egyszer csak azt mondta az asszony:
- Hallod-e, ember! Nagyon szűk nekünk ez a ház. Az udvar is kicsiny, a kert is aprócska; nagyobbat is adhatott volna a csuka. Szeretnék szép, tágas kőkastélyban lakni. Menj, keresd meg a csukát, kérd meg, ajándékozzon nekünk egy kastélyt.
- Asszony, asszony - korholta a halász -, épp elég nagy ez a ház, minek laknánk mi kastélyban?
- Ej - szólt rá az asszony -, menj csak, ha mondom! A csuka biztosan megadja.
- Nem úgy van, asszony! Most adott házat, hogyan háborgathatnám már megint? Még zokon venné.
De az asszony ráripakodott:
- Ne okvetetlenkedjél itt nekem; hanem eredj, ha mondom!
A halásznak nehéz lett a szíve, csak nem akart menni, s váltig azt hajtogatta magában: "Nincs ez rendjén" - de azért mégiscsak kiballagott. Ahogy a partra ért, látta: sűrű a víz, lila meg szürke meg sötétkék, nem olyan zöld és sárga, mint a múltkor; de azért még csendes volt. Megállt a szélén, rákezdte:
Tiki-toka-terelő,
csuka koma, jer elő,
ami van, az nem elég,
mást akar a feleség.
- No, mit akar hát? - kérdezte a csuka.
- Haj - felelte a halász -, nagy kőkastélyban akar lakni!
- No, csak menj haza szépen, ott vár már az asszony a kastély kapujában.
A halász elindult, s egyszerre csak mit látott? Nagy kőpalota büszkélkedett a kis házuk helyén, a felesége meg fönn állt a lépcső tetején, és éppen be akart nyitni. Amint az urát meglátta, vidáman integetni kezdett neki, aztán kézen fogta, és azt mondta:
- Gyere csak, nézzük meg az új otthonunkat!
Hatalmas márványburkolatos csarnokba léptek. Szolgák serege várta ott őket; mélyen meghajoltak a gazdáik előtt, és kitárták az ajtókat. Gyönyörűen tapétázott sima falak ragyogtak feléjük, a szobákban csupa aranyszék meg aranyasztal, és a mennyezetről sokágú kristálycsillárok függtek. Minden szobában, minden kamrában süppedős szőnyegek; az asztalok meg csak úgy roskadoztak a legfinomabb ételektől, legzamatosabb boroktól. A palota mögött tágas udvar húzódott, benne lóistálló, tehénistálló, pompás hintókkal rakott kocsiszín, az udvaron túl pedig fölséges kert a világ legszebb virágaival és legízesebb gyümölcseivel. Aztán csodálatos park, csak a hossza vagy fél mérföld, pázsitján, csalitosaiban őzek, szarvasok, nyulak szökelltek; egyszóval együtt volt itt minden, amit csak ember kívánhat.
- No, látod, hát nem szép ez? - kérdezte az asszony.
- Bizony, gyönyörű szép - felelte a férje -, most aztán már igazán nem kívánhatunk szebbet magunknak.
- Majd ezen még gondolkodunk - mondta a felesége. Előbb alszunk rá egyet.
Azzal lefeküdtek. Másnap az asszony ébredt korábban. Éppen megvirradt: ahogy az ágyból kitekintett, ott pompázott a szeme előtt az egész vidék. Az ura még lustálkodott, nyújtózkodott, heverészett a finom ágyban, de az asszony oldalba lökte a könyökével.
- Kelj már fel, ember, kukkants csak ki az ablakon! Miért ne lehetne ez az egész gyönyörű ország a miénk? Eredj gyorsan a csukához, mondd meg neki, hogy királyné akarok lenni.
- Asszony, asszony - korholta a férje -, ugyan mi a csudának lennél te királyné? Én bizony nem akarok király lenni!
- Hát ha te nem akarsz, nem akarsz; de én királynő leszek, megértetted?! - pattogott az asszony. - Egy-kettő, siess a csukához, mondd meg neki, mit kívánok!
Szegény halász egészen nekikeseredett, hogy a felesége most meg már királynő akar lenni. "Nincs ez rendjén" - dohogta magában, de szólni nem mert egy szót sem, mert hát tudta, hogy az asszonnyal nem tanácsos ujjat húzni. Így aztán akár tetszett neki, akár nem, csak kiballagott megint a tengerhez.
Kiért a partra, s ijedten látta, hogy a víz egészen feketésszürke, háborogva hányja a habját, és igen bűzlik. Azért mégiscsak odaállt a szélére, és elkezdte a mondókáját:
Tiki-toka-terelő,
csuka koma, jer elő,
ami van, az nem elég,
mást akar a feleség.
- No, mit akar hát? - kérdezte a csuka.
- Haj - felelte a halász -, most meg királynő akar lenni!
- No, csak menj haza szépen, máris az.
A jámbor embernek majd leesett az álla, amikor a kastélyuk helyén csipkés oromfalú, bástyás-tornyos várat talált. Silbak állt a kapu előtt, az udvaron meg csak úgy nyüzsgött a sok katona, dobos meg trombitás. Belépett a házba: csupa arany, csupa márvány volt odabent minden, meg csupa pompás szőnyeg, csupa aranyos bojt. Trombita harsant, fölpattant a nagyterem ajtaja: a testőrség díszbe vágta magát, a hopmester hajbókolt, a halászné meg ott ült aranyos-gyémántos trónuson, fején aranykoronával, kezében drágaköves színarany jogarral. Jobbra is, balra is hat-hat szépséges leányzó állt mellette, szép sorjában úgy, hogy a következő mindig egy fejjel kisebb volt annál, aki mögött állott. A halász odalépett elébe:
- Asszony, hát királynő lettél?
- Úgy bizony - felelte az asszony -, királynő vagyok.
Az ember csak állt és nézte, s amikor már jól megnézte, így szólt:
- Szó, ami szó, ugyancsak takaros királynő vagy! Hanem most aztán már igazán nem kívánunk többé semmit.
- Dehogynem! - tiltakozott a halászné, és egészen elfogta a nyugtalanság. - Unalmas dolog ez, máris alig állhatom. Menj el a csukához, mondd meg neki: királynő ugyan vagyok már, de most császárnő akarok lenni!
- Asszony, asszony - csóválta a fejét a halász -, minek lennél te császárnő?
- Mondom neked, siess a csukához, császárnő akarok lenni!
- Érts szót - mondta az ember -, már hogyan tehetne téged császárrá a csuka? Császár csak egy van a birodalomban; császárrá még a csuka sem tehet senkit; nem és nem!
- Micsoda?! - rikoltott az asszony. - Én vagyok a királynő, te meg csak a férjem vagy, mégsem engedelmeskedel? Indulj, egy-kettő; aki megtesz valakit királynak, megteheti császárnak is! Szedd a lábad; ne is merészelj ellenkezni velem, mert megharagszom!
Mit tehetett szegény feje? Ha kelletlenül is, de csak elindult; tudta, nem tanácsos magára haragítani az asszonyt, különösen most, hogy királynő lett. De ahogy bandukolt, magában egyre csak azt hajtogatta: "Sehogyan sincs ez rendjén, ez a császárság mégiscsak szemtelenség, ezért végül még a csuka is megharagszik."
Így morfondírozott, míg ki nem ért a tengerpartra. Színfekete volt a víz, sűrű, mint az olaj, háborgott erősen, hányta a tajtékot, s olyan forgószél nyargalászott rajta, hogy csak úgy kavargott. A halász megijedt; megállt a parton, aztán vonakodva, félősen rákezdte:
Tiki-toka-terelő,
csuka koma, jer elő,
ami van, az nem elég,
mást akar a feleség.
- No, mit akar hát? - kérdezte a csuka.
- Jaj, kedves csuka, császárnő akar lenni a feleségem!
- No, csak menj haza szépen, máris az.
Az ember hazament; hát ott áll előtte egy gyönyörűséges palota csiszolt márványkőből, alabástrom szobrokkal, aranycirádákkal. A kapu előtt katonák meneteltek, pergett a dob, rárivallt a trombita, harsogtak a kürtök. Odabent pedig úgy sürögtek-forogtak a bárók, grófok, hercegek, mintha csak inasok volnának; hajbókolva tárták ki előtte a színarany ajtót. A halász belépett: ott ült a felesége egyetlen aranytömbből kifaragott trónusán, volt az vagy két méter; fején háromrőfnyi, briliánsokkal, kárbunkulusokkal ékes korona; egyik kezében a jogar, a másikban az országalma, mellette kétoldalt két sorban a válogatott testőrök, minden következő kisebb az előtte állónál, a legelső kétméteres óriás, a legutolsó meg parányi törpe, akkora, mint a kisujjam. S előtte fejedelmek és hercegek, seregestül. A halász elámult:
- Asszony, hát császárnő lettél?
- Igen - felelte az asszony -, az vagyok.
A halász meg csak állt és nézte, aztán amikor már jól megnézte, így szólt: - Szó, ami szó, asszony, ugyancsak takaros császárnő vagy!
A feleség azonban ráripakodott:
- Mit bámészkodol itt?! Császárnő vagyok, az igaz, de most már pápa akarok lenni! Eredj a csukához, mondd meg neki!
- Asszony, asszony, mi minden nem akarsz te lenni? - kérdezte megrökönyödve a férje. - Pápa nem lehetsz, pápa csak egyetlenegy van az egész világon! Hogy is gondolsz ilyet?!
- Hallod-e, ember, ne vitatkozzál velem; kotródj szaporán a csukához, mert nekem még a mai napon pápának kell lennem!
- Nem és nem - tiltakozott a halász -, én ezt meg nem mondom neki, ez mégiscsak sok, pápának igazán nem tehet meg!
- Ne locsogj itt összevissza! - rivallt rá az asszony. - Ha megtett császárnak, megtehet pápának is. Különben pedig jegyezd meg magadnak: én vagyok a császárnő, te meg csak a férjem vagy, azt teszed, amit mondok!
Mit volt mit tennie szegény halásznak? Egészen elkeseredett, de azért elindult; hanem útközben úgy félt, hogy össze-összekoccant a foga, s már-már úgy érezte, tüstént összerogy.
Egyszerre rettenetes szél kerekedett, fekete felhők rohantak az égen, besötétedett, mintha már öreg este volna, nyögtek a lombok, fölcsapott a víz, zúgott, mintha forrna, neki-nekirontott a partnak; tajtékzott a sziklákon. messze vészjeleket adtak a hajók; mint a dióhéjat, ugráltatták, táncoltatták őket a hegynagyságú hullámok. Csak a mennybolt közepén derengett még egy tenyérnyi kékség, körös-körül azonban úgy vöröslött az ég, mint a legvadabb viharban. A halász csüggedten megállt a parton, és reszketve rákezdte:
Tiki-toka-terelő,
csuka koma, jer elő,
ami van, az nem elég,
mást akar a feleség.
- No, mit akar hát? - kérdezte a csuka.
- Jaj - nyögte a halász -, pápa akar lenni!
- No, menj csak haza szépen, máris az.
Hazament a halász, nagy-nagy templomot talált a kastély helyén s körülötte sok fényes palotát. Áttört a tömegen; hát odabent ezer meg ezer gyertyaszál égett, s a nagy fényességben színarany ruhában ott ült egy magasságos nagy trónuson az asszony, hármas aranykorona a fején, körülötte a papság, kétoldalt meg szép sorjában gyertyák füzérben, a legnagyobb, akár egy torony, a legkisebb, akár egy kicsi mécses. Császárok, királyok hódoltat. előtte térdre borultak, úgy csókolták meg a cipője csücskét.
- Asszony - szólt az ember, mikor végre odaért elébe -, hát pápa lettél.
- Igen - felelte az asszony -, az vagyok.
A halász megállt előtte, és jól megnézte magának; de az olyan volt, mintha a fényességes napba nézett volna. Mikor már eleget nézte, azt mondta:
- Szó, ami szó, anyjuk, ugyancsak takaros pápa vagy!
De az asszony csak ült mereven, mint a faszent, meg se rebbent, meg se moccant.
- Most aztán nyughass már - mondta az ember -, pápa vagy, ennél több úgysem lehetsz már!
- Ezen majd még gondolkodom - felelte az asszony.
Azzal aludni mentek. De a halászné, ha már pápa volt is, csak nem nyughatott, csak nem is alhatott. Míg az ura békében szendergett az aznapi sok lótás-futás után, ő a szemét sem hunyta le, hanem csak dobálta magát egyik oldaláról másik oldalára egyre azon rágódott; mi lehetne még. De hiába, semmit nem tudott kitalálni. Közben megvirradt; világosodni kezdett az ég, sötétkékből halványkék lett a színe, az alja meg aranyossárga; aztán egyszerre megjelent a láthatár alján a kelő nap lángvörös korongjának a csücske. Lassan, méltóságteljesen emelkedett mind följebb és följebb a sugárzó égitest egyszerre csak teljes pompájában fölragyogott, elvált a földtől, és elindult diadalmas égi útjára.
A halászné fölült az ágyában, s úgy nézte a napkeltét, mint akit megbabonáztak.
- Hej - sóhajtotta -, most már nincs más vágyam, csak az, hogy én engedjem fel az égre a napot meg a holdat!
Jól oldalba bökte az urát a könyökével.
- Ember, ébredj, öltözz gyorsan, szaladj a csukához! Én akarok lenni az Úristen!
A halász még egészen bódult volt az álomtól, mégis úgy megijedt, hogy azon nyomban kiesett az ágyból. Azt hitte, rosszul hallott; a szemét dörgölve kérdezte:
- Mit beszélsz, anyjuk?
- Azt hogy én akarok lenni az Úristen, én akarom fölengedni a napot meg a holdat az égre!
Közben olyan komiszul mérte végig az urát, hogy annak a torkán akadt a tiltakozás.
- Ne mamlaszkodjál! - sürgette a halászné. - Ugorjál mert baj lesz!
Szegény ember térdre esett előtte, összetette a kezét úgy könyörgött neki.
- Jaj, anyjuk, ezt mát igazán nem teheti meg a csuka! Kérlek, szállj magadba, érd be a pápaságoddal!
Az asszony kiugrott az ágyból, elkezdett föl-le szaladgálni a teremben, haját tépte, tombolt, esztelen dühében vadul visítozta:
- Nem bírom ki! Nem bírom ki! Takarodj!
Szegény halász fölrántotta a nadrágját, s futott a tengerhez, mint akit hét ördög kerget.
Odakint olyan vihar dühöngött, hogy a jámbort majd leverte a lábáról. Házakat döntött össze, fákat csavart ki, meglódított egy-egy mázsás sziklát, s irtózatos robajjal belegörgette a tengerbe. Az ég szurokfekete volt; villámlott, mennydörgött szüntelenül. A tenger meg úgy harsogott óriási tajtékos hullámaival, hogy szegény halász majdnem megsüketült. Megállni nem tudott, mert az orkán elsodorta volna; lehasalt hát a víz szélén, és vacogó foggal elrebegte a mondókáját:
Tiki-toka-terelő,
csuka koma, jer elő,
ami van, az nem elég,
mást akar a feleség.
- No, mit akar hát? - kérdezte a csuka.
- Jaj - nyögte a halász - ő akar lenni az Úristen!
- Hát akkor menj csak haza szépen, ott ül megint az asszony a halászkunyhóban.
Azóta is ott ülnek.